czwartek, 31 grudnia 2020

11- Co ci się draniu śni...

 


Wśród różnych sposobów krzywdzenia człowieka ,seksualne wykorzystywanie dziecka wydaje się prawdziwym dziełem szatana."usan Forward


Materiał czerpię z archiwum tygodnika "Fakty i mity"
==============
Co ci się draniu śni?
Część 1

Wioska Witonia, okolice Łodzi, godzina 23.30. Dwunastoletni Wojtek jak zwykle cały dzień spędził na plebani i znów spóźnia się do domu. Zdenerwowana matka idzie do przykościelnego budynku. Drzwi zastaje otwarte. Wchodzi. W obszernym pokoju nagrywany jest właśnie film pornograficzny z jej synem i księdzem w rolach głównych.
=====================
Dziennikarze „Faktów i Mitów” wpadli na trop i rozwikłali ohydną, rodzimą aferę pedofilsko – pornograficzną wstydliwie przechowywaną i utajnianą w pancernych sejfach policji, prokuratury i kurii.
Wioska Witonia koło Łęczycy, rok 1998. Na stanowisko wikarego w tutejszej parafii zostaje przyjęty młody ksiądz. Nazywa się Wincenty P. Już na dzień dobry, nowy wikary zapowiada rewolucyjne zmiany w kształceniu tutejszych dzieci (nikogo na razie nie niepokoi, że chodzi wyłącznie o chłopców): „Internet, oto jest przyszłość edukacji” – podnieca się ksiądz i zapowiada wszem i wobec, iż na plebani uruchomi pracownię komputerową. Rzeczywiście tak się staje.
Witońskie, wiejskie dwunasto i trzynastolatki są w siódmym niebie i coraz więcej czasu spędzają przed plebanijnymi komputerami. Tylko, że... rodzice zauważają w zachowaniu swoich pociech daleko idące zmiany: chłopcy są zdumiewająco małomówni i jakby trochę nieswoi. Wieś zaczyna szeptać, że na plebani dzieje się coś niedobrego, jednak na szeptach się kończy, bo nikt nie jest na tyle odważny aby wprost zapytać Pawłowicza czego uczy dzieci w godzinach późnonocnych.
Nadchodzi jednak pewien kwietniowy dzień 1999 roku. Zdenerwowana Maria W. Wciąż spogląda na zegarek. Jej dwunastoletni syn poszedł na plebanię zaraz po szkole i do tej pory nie wrócił. Kobieta decyduje się pójść po dziecko. Na pukanie do plebanijnych drzwi nikt nie odpowiada. Naciska klamkę – otwarte, wchodzi więc do środka. Z pokoju obok słyszy odgłosy muzyki. Tam kieruje kroki.
Widok, który staje się jej udziałem zapamięta do końca życia: w obszernym łożu leży nagi Wojtek, jej syn. Ksiądz wikary odbywa z nim stosunek doodbytniczy. Przerażona kobieta dostrzega jeszcze, że obok łóżka ustawiona jest na statywie kamera i halogenowy reflektor. Trwa realizacja pornograficznego – pedofilskiego filmu z udziałem dziecka.
Oszczędzimy sobie i Państwu szczegółów tego odrażającego widowiska. Dość powiedzieć, że kobieta z podobną sytuacją spotyka się (nawet ze słyszenia) pierwszy raz w życiu i nie wie co począć. Z jednej strony ma przed sobą wyidealizowaną postać księdza, osoby z założenia bez skazy, z drugiej żywą i okropną pamięć tego co widziała. Co począć?
O radę prosi znajome, których synowie – podobnie jak jej Wojtek - też wiele godzin spędzali na plebani. Okazuje się, że i te kobiety od dawna są pełne obaw i podejrzeń. Pospiesznie przepytywane dzieci zdradzają makabryczną prawdę: to nie był tylko Wojtek i to nie był tylko ten jeden raz. Było wiele razy i wielu chłopców w ten sam sposób wykorzystywanych seksualnie przy realizacji pornograficznych filmów z udziałem księdza wikarego.
-------------------------

We wsi z zasady wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich, więc takiego skandalu długo nie udaje się utrzymać w tajemnicy. W Witonii zaczyna wrzeć. A tymczasem tuż obok plebani jest posterunek policji, na którym pracuje kilku uczciwych policjantów. Wiadomości o wstrętnej, plebanijnej alkowie dociera do komisariatu, a strach przed księdzem nie paraliżuje poczynań funkcjonariuszy. Jak na warunki polskie, rzecz niezwykła. Telefonicznie powiadamiają o wszystkim swoich zwierzchników i przystępują do przesłuchań.
Już pierwsze rozmowy z chłopcami i ich rodzicami odsłaniają kulisy makabrycznej prawdy. Matka Wojtka zaznaje do policyjnego protokołu co widziała, a jej syn opowiada co przeżywał. Relacje innych dzieci są zgodne i równie drastyczne.
Policjanci są wstrząśnięci. Nie mają już najmniejszych wątpliwości co do skali i rangi obrzydliwego zjawiska, do którego doszło w ich małej miejscowości. Z pobliskiej Łęczycy wyrusza więc, jadący na sygnale, radiowóz. Pędząca nim ekipa śledcza ma za zadanie zabezpieczyć ślady. Nic z tego. Na miejscu w Witoni dowiadują się od proboszcza, że na plebanię nie zostaną wpuszczeni „Bo taką zgodę może wydać jedynie ksiądz biskup, a zresztą wikarego już nie ma, bo w nocy został nagle przeniesiony przez biskupa na inną placówkę” i onże proboszcz nie ma pojęcia na jaką(!). „Poza tym, cały sprzęt komputerowy, kamery i taśmy z nagraniami zostały zabrane przez pracowników kurii”.
W tej sytuacji stróże prawa mogą jedynie pocałować klamkę.
Dzień później grupa rodziców gwałconych dzieci jedzie do kurii na jej specjalne zaproszenie. Przyjmuje ich sam ksiądz biskup ordynariusz O..... O czym rozmawiano i jakie padały propozycje – tego już nie uda się ustalić nigdy, choć efekt tej dysputy rzuca pewne światło na jej przebieg. Oto dzieje się bowiem rzecz niesłychana: następnego dnia wszyscy rodzice wykorzystywanych seksualnie chłopców wycofują na piśmie swoje obciążające wikarego zeznania.
---------------------------
Tydzień później – 11 maja 1999 roku prokuratura rejonowa w Łęczycy postanawia odmówić wszczęcia śledztwa w tej sprawie. Jedynym śladem makabry pozostają rozlepiane w okolicznych miejscowościach (i w Łodzi), powielone na ksero, plakaciki informujące o całej sytuacji. Niezauważone przez media są natychmiast zrywane, a ich autor do dziś pozostaje anonimowy.

C.d.n.
Materiał czerpię z archiwum tygodnika "Fakty i mity"

10- Pasje bursztynowego prałata...

 

Gospodyni ks. J......... opowiada, że są cztery wielkie miłości hrabiego Henryka
Jadło .

 Pieniądze, Władza i śliczny Kajtuś....

   Prałat Henryk hrabia Jankowski ma swoje wielkie namiętności – jak każdy mężczyzna. No... może nie jak każdy... wielu z nas bowiem ma żony, jednak te żony niekoniecznie mają na imię Kajtek i rzadko kiedy są urodziwymi chłopcami.

    Maria G. poznała prałata Henryka Jankowskiego całkiem przypadkowo w 1970 roku. Była urzędniczką gdańskiego magistratu, a młody wówczas ksiądz załatwiał formalności meldunkowe. Polubili się. Od czasu do czasu los krzyżował ich ścieżki. I tak też się stało w połowie lat 90. Prałat na widok Marii rozpromienił się:
– Witam, witam szanowną panią. Co słychać?
– Nic ciekawego nie słychać, księże Henryku. Od trzech lat jestem na emeryturze. Ciężko związać koniec z końcem.
– No to się świetnie składa, że się spotkaliśmy, bo ja akurat potrzebuję gospodyni, a właściwie szefowej całej załogi plebanii.
W taki oto sposób G. stała się najbardziej zaufaną osobą bursztynowego barona. Jego asystentką, jego służącą, jego powiernicą. Dziś zdecydowała się opowiedzieć dziennikarzowi „Faktów i Mitów” o kulisach życia plebanii przy gdańskim kościele św. Brygidy, o tajemnicach, których nikt do tej pory nie wyjawiał nikomu, czyli o czterech wielkich miłościach księdza Jankowskiego. Zacznę od ostatniej......

-------------
Miłość czwarta – Kajtek

– To, że ksiądz Henryk ma wielki pociąg do młodych chłopców nie jest dla nikogo w jego bliskim otoczeniu tajemnicą. Po prostu od lat wszyscy o tym wiedzą i czasem szeptem komentują kolejne miłostki kapłana – twierdzi G.
– Skąd pewność, że Jankowski ma skłonności homoseksualne?
– Panie redaktorze, jeśli widzę, że w sypialni ksiądz kładzie się do wielkiego małżeńskiego łóżka, a obok kładzie się młody człowiek, to co mam o tym myśleć
– Znała pani któregoś z tych chłopców?
– Oczywiście! Najpierw był Wojtek. Osierocone dziecko, którym niegdyś ksiądz prałat się zaopiekował. Potem – gdy chłopiec dorósł, prałat uczynił go swoim osobistym sekretarzem i z tym sekretarzem spędzał noce w sypialni na górze plebanii. Wówczas nikomu nie wolno było tam wejść. Obecna miłość to Kajtek. Na znak łączącej obu panów więzi noszą na łańcuchach wielkie medale z kutego złota z jakimiś amorkami, wykonane na specjalne zlecenie księdza. Nas jednak – domowników, najbardziej rozśmieszały majtki prałata. Wszystkie z naszywkami w postaci serduszek i kwiatków. Razu pewnego jedna ze służących prasując te majtki zażartowała, iż chciałaby wiedzieć, w których z nich ksiądz się kocha i z przerażenia o mało nie zemdlała, bowiem nie wiedziała, że gospodarz stoi tuż za jej plecami. Jednak ksiądz zamiast zareagować ostro, uśmiechnął się i odparł: „Zawsze w tych z kwiatkami”. Innym razem weszłam na górę domu po kawę, której akurat w kuchni zabrakło i zdębiałam, bo trafiłam na scenę, kiedy to prałat całował Kajtusia w czoło i pytał „Jak dzisiaj się mojemu Dudusiowi spało?” . Uciekałam gdzie pieprz rośnie, żeby tylko ksiądz nie zobaczył, że ich zobaczyłam...
– Teraz jednak – o ile mi wiadomo – prałat rozgląda się za młodszym chłopcem, bo Kajtek już jest dla niego za dorosły. Trochę się jednak obawia – po aferze z Paetzem – swojej własnej, prywatnej afery. Wojtek i Kajtek to były dwa różne charaktery: pierwszy ordynarny, niegrzeczny, rządzący wszystkim i wszystkimi, drugi miły, cichy, spokojny. O... tutaj mam jego zdjęcie. Wszyscy na plebanii byliśmy niestety przekonani, że rodzice Kajtka doskonale wiedzieli, z kim syn sypia i że nie jest to zwykłe „sypia” – relacjonuje G.
============
Korzystam z archiwum tygodnika ,,Fakty i mity"

9- Haniebny dokument...

 

MILCZENIE PASTERZY

Pisaliśmy o odkryciu tajnego dokumentu watykańskiego: " De Modo Procedendi in Causis Sollicitationis" , który zaleca, żeby sprawy pedofilii duchownych trzymać w jak najściślejszej tajemnicy ("FiM" 32/2003).

{„(...) wszyscy i każdy z osobna przed trybunałem
w jakimkolwiek charakterze stojący lub gdyby kto
z racji swego urzędu o sprawie tej (przestępstw
seksualnych księży – przyp. red.) uzyskał wiedzę
zobowiązany jest do zachowania najściślejszej
tajemnicy, która jest traktowana jako tajemnica
Świętego Urzędu, wszędzie i wobec każdego, pod groźbą
ekskomuniki latae sententiae (...)”.}

Oto jego kolejne fragmenty.

Instrukcja wyszła spod pióra kardynała Alfredo Ottaviani w roku 1962 i sygnowana jest pieczęcią papieża Jana XXIII. Nakazuje, by sprawy seksualnego molestowania dzieci przez księży "traktować w jak najbardziej tajny sposób... okrywać wiecznym milczeniem. Każdy (także domniemane ofiary) pod groźbą ekskomuniki zobowiązany jest przestrzegać jak najściślej tajemnicy, traktowanej jako sekret Świętego Urzędu".
Dokument analizuje obecnie prokurator federalny oraz reprezentujący ofiary kapłanów pedofilów adwokaci z Massachusetts i Kalifornii. Rezultatem jego ujawnienia będzie zapewne sformułowanie oskarżeń kryminalnych przeciwko najwyższym dostojnikom Kościoła katolickiego w USA. Skandalem w sposób priorytetowy zajęła się amerykańska sieć telewizyjna CBS. - Dokument ten jest dlatego tak znaczący, bo stanowi instrukcję oszukiwania - stwierdza adwokat Larry Drivon - to poradnik, jak wprowadzać w błąd i chronić pedofilów. Poucza dokładnie, co robić, by prawda nie wyszła na jaw. Zdaniem Dillona, Kościół stosował taktykę mafii.
Kościół pospieszył z kontrofensywą: - To nieprawda, że instrukcja poucza, by trzymać sprawy w sekrecie - utrzymuje bezczelnie, wbrew faktom, rzecznik Konferecji Biskupów USA monsignor Francis Maniscalco. Inni hierarchowie argumentują, że instrukcja od dawna już nie obowiązuje.
Eksperci z Canon Law Society of America odkryli, że Watykan nakazywał jej ścisłe przestrzeganie jeszcze w roku 1996. W roku 2001 wysoki dygnitarz watykański przyznał, że instrukcja "jak dotąd pozostaje w mocy". Dowody ścisłego trzymania się tajnego regulaminu watykańskiego obserwuje się w Stanach na co dzień: niedawno diecezja w Jackson (Missisipi) omyłkowo przekazała adwokatom dokumenty, z których wynikało, że księży winnych pedofilii jest trzy razy więcej niż wiedzieli prawnicy i prokuratorzy. Kościół wystąpił do Stanowego Sądu Najwyższego z żądaniem, by dokumenty zwrócono i nie robiono z nich użytku.
Pierwszą zmianę i odstępstwo od watykańskiej instrukcji miał przynieść program przezwyciężania pedofilii księży, przyjęty - pod presją opinii publicznej i mediów - w czerwcu ubiegłego roku na konferencji biskupów w Dallas. Zasadniczym jego elementem była deklaracja "zerowej tolerancji" - ksiądz, który choć raz dopuścił się molestowania seksualnego nieletniego, nie ma prawa funkcjonować jako duchowny. Zatwierdzono także wymóg informowania przez biskupów organów ścigania o wykryciu przestępstwa pedofilii w szeregach kleru. Po kilku miesiącach Watykan Jana Pawła II odrzucił program jako zbyt surowy. Wszak kapłan musi mieć szanse poprawy, oczyszczenia się z grzechu, nie można odmawiać mu przebaczenia... Przyjęto w końcu dokument bogaty w słowa, ale niewymagający działań, który został skrytykowany i odrzucony przez organa ścigania, ofiary i przeważającą większość Amerykanów.
Sposób reagowania Watykanu ilustruje lipcowy epizod: prokurator okręgowy z Arizony, Rick Romley, wystosował list do watykańskiego sekretarza stanu, kardynała Angelo Sodano, z prośbą, aby ten nakazał powrót kilku księżom ściganym za pedofilię, którzy zbiegli do Rzymu, Irlandii i Meksyku przed wymiarem sprawiedliwości. List powrócił do nadawcy, z adnotacją poczty watykańskiej: "Załączony list został zwrócony, bo właściwy adresat odmówił przyjęcia go". Prokurator Romley twierdzi, że list został w Watykanie otwarty, przeczytany, zaklejony i odesłany z powrotem; gdy zwrócił się z prośbą do diecezji Phoenix o wysłanie przez nią prośby do Watykanu o pomoc prokuraturze, diecezja odmówiła.
Mafia nigdy nie działa na swoją niekorzyść.

poniedziałek, 28 grudnia 2020

8- Woda z - żyjacego jeszcze wtedy- Glempa...

 

 


Prawo pierwo-kąpieli
       Kardynał Glemp. cieszy się świetnym zdrowiem (chociaż podobno trochę popuszcza...) m.in. dzięki kuracjom w Busku Zdroju. Za sprawą tych prymasowskich, zdrowotnych kąpieli, tryskają wigorem całe zastępy wiernych!

       W najstarszym budynku uzdrowiska Busko Zdrój - znanym i ekskluzywnym sanatorium "Marconi", znajduje się Centrum Kulturalne, gdzie kuracjusze mogą cieszyć się spotkaniami z operetką, koncertami Orkiestry Zdrojowej i wieloma innymi atrakcjami. Wszystko to jednak furda. Mnóstwo ludzi czeka bowiem... i czeka... i czeka przede wszystkim na prymasa - prawdziwy HIT uzdrowiska!
ON przyjeżdża tu, by kilka razy dziennie zażyć kąpieli w (chronionym tajemnicą technologiczną) jakimś roztworze siarki. 

    Ona, ta siarka, pełni przecież w nauczaniu Kościoła istotną rolę. Najbardziej cenne dla bezcennego przecież zdrowia jest poznanie daty przyjazdu świątobliwego męża. W pogotowiu czeka więc stale kilkadziesiąt pań, które gotowe są za tę wiadomość zapłacić każde pieniądze.
A czemuż to? A temuż, że owe damy robią wszystko, aby przyjechać do Buska Zdroju w tym samym terminie co kardynał. Potem cierpliwie warują pod drzwiami gabinetu, gdzie ON pluszcze się w wannie (w pieszczocie pian...).
      Licytacja zaczyna się, nim zdąży osuszyć swe półboskie a półludzkie ciało. Chodzi o prawo "pierwokąpieli" po prymasie - kosztuje ono sporo. Prawo "drugokąpieli" można już kupić za dobry koniak. Taniocha!
     Wprawdzie sanatoryjne przepisy BHP zabraniają wpuszczania do tej samej kąpieli kolejnych amatorów, ale przecież ordynarne spuszczenie w kanał roztworu świętych olejów i błogosławionego potu byłoby stratą niepowetowaną, i rzecz prosta zwykłym marnotrawstwem. Nawet gdy eminencja trochę popuści, to bakteriobójcze działanie siarki załatwia sprawę. Nie wiemy, jak siarka działa na małe, ogoniaste żyjątka, które nawet męskość Glempowa powinna produkować. Na wszelki wypadek można by choć raz zrobić słabszy roztwór... a wtedy... kto wie, może Pan Bóg pobłogosławi w kąpieli niepokalanym potomstwem! A zresztą - bądźmy szczerzy - czyż prymasowskie siki już same w sobie nie są święte?
      Rozmodlone panie (z dziennikarskiego obowiązku dodajmy, że określane są przez niewiernych pensjonariuszy niesłusznym mianem "zidiociałych dewotek"), zawiązały nieformalny Komitet Czcicielek glempowych popłuczyn, którego zadaniem jest m.in. pilnowanie kolejki do Glempowego Zdroju - źródła łask wszelakich.
      Teraz, już jako niemal legalna organizacja, wystąpiły do zdumionych członkiń personelu sanatorium "Marconi" z bardzo interesującą inicjatywą. Chodzi o to, by kąpano GO w większej wannie (ekstremistki przebąkują nawet o basenie). Ponieważ ciągle świętokradztwem byłoby wylewanie do ścieków siarkowego roztworu z Glempa, nawet po wymoczeniu w nim choćby 50 pań, podpowiadamy, by zużyty roztwór przelać w końcu do butelek. "Święta woda" z Buska Zdroju sprzedawana w parafiach całego Katolandu łacno wspomoże budowę Świątyni Glempowej Opatrzności!
No i mamy kolejną relikwię... pierwsze jednak były "siki świętej Weroniki".

PS - Jaja sobie robicie, wszak to nawet w Polsce nie jest możliwe! - zakrzyknie ten i ów Czytelnik "FiM". Nic podobnego! Otóż opisaliśmy  NAJŚWIĘTSZĄ prawdę.
================
Korzystam z archiwum tyg. Fakty i mity"

7- zakonnica Alcja ostrzega...




Dziewczyno, jeśli masz 20 lat, mieszkasz
na głębokiej prowincji i wiesz, że jedyną
przyszłością jest tam dla ciebie dożywotnia
bieda, mąż pijak i siedmioro dzieci – to i tak,
broń Boże, nie wstępuj do klasztoru.


   Nawet jeśli cała twoja odwaga płynie z wiary i poza nią nie masz właściwie nic, klasztor nie jest miejscem, które pozwoli ci wygrać życie. Przeciwnie, już po kilku latach zamienisz się w zgorzkniałą i wstrętną babę. Nigdy nie zdołasz się
z tej pułapki wydostać. Twoja młodzieńcza pobożność, twój szczery altruizm zaowocują zgodą na wyrzeczenia, które zamkną cię na całe życie w dobrowolnym więzieniu.
Siostrzyczki wiedzą, jak łatwo omotać osoby, które prosto spod rodzicielsko-szkolnej kurateli trafią pod walec klasztornej reguły.

-Chodzi o to, żeby potencjalne kandydatki nie miały zbyt dużo doświadczenia, by nie zdążyły poznać smaku niezależności finansowej i (co się z tym wiąże) możliwości samodzielnego decydowania o sobie.

    Pierwsze reguły, których doświadczysz za bramą klauzury, to ścisła izolacja, kontrola i baczna obserwacja. Ta sytuacja nie zmieni się aż do ślubów wiecznych, czyli – bagatela! – przez 9 lat.
W tym czasie musisz uważać na każde słowo wypowiedziane nawet w gronie przyjaciółek. Mistrzyni nowicjatu umie tak manipulować twoimi mniej inteligentnymi współsiostrami, że powtórzą jej wszystko. Nie mniej pilnie strzec się musisz spowiedników, bowiem – zgodnie z kościelno-klasztorną tradycją – w nowicjatach nie obowiązuje żadna tajemnica spowiedzi. Wszystkie twoje sekrety, obawy i wątpliwości każdy księżulo prosto z konfesjonału poleci wyklepać Mistrzyni, a ta na swój sposób zajmie się ich rozwiązaniem.

    Wszystkie listy, które napiszesz, będziesz musiała – niezaklejone – oddać swojej przełożonej. Od niej też otrzymasz – otwarte i przeczytane – te, które przyjdą do ciebie. Lepiej więc pisać jak najmniej i powiedzieć bliskim, żeby także nie pisali zbyt dużo. Ryzykujesz po prostu wtrącanie się Mistrzyni we wszystko, aż po dyktowanie, co masz w konkretnej sytuacji odpowiedzieć. W konsekwencji nowicjuszki zazwyczaj wolą urwać kontakt z rodziną. Taki skutek również jest przewidziany i dobrze obliczony. Dzięki niemu klasztor uzyskuje ludzi wykorzenionych, którzy powoli przestają samodzielnie myśleć i wiedzieć, kim są.

    Ograniczenie kontaktów dotyczy nie tylko tak zwanego świata. Nowicjuszki nie mogą rozmawiać z profeskami – poza kilkoma, które mieszkają na ich terenie i mają ściśle określone funkcje w nowicjacie. Profeski obejmuje taki sam zakaz. Wszystko to wytwarza specyficzną atmosferę getta i w żaden sposób nie pozwala ci wyrobić sobie prawdziwej opinii o instytucji, do której trafiłaś.

    Zrozumienie przyjdzie później, kiedy zerwanie więzów stanie się niezwykle trudne. To, co na razie wiesz o zakonie, to twoje oczekiwania
i projekcje plus opowiadania Mistrzyni. Rzeczywistość jest za oknem – nie możesz tam wyjść, żeby jej dotknąć.
    Atmosferę niepewności, obaw i lęku wytwarza w nowicjacie dobrze zainscenizowany teatr wokół sióstr odchodzących (lub wydalanych). Pewnego dnia, bez żadnego uprzedzenia, na zakończenie milczenia podczas posiłku, Mistrzyni grobowym głosem oświadcza, że siostra taka a taka właśnie nas opuściła. Przyczyna zniknięcia niedawnej towarzyszki nie jest nikomu znana. Mistrzyni wyrzuca nowicjuszkę, zanim ta zdoła jawnie sformułować krytykę lub wyrazić swoje niezadowolenie.

    Ważne jest to, żeby zostające dobrze zrozumiały: za każde podejrzenie o nielojalność może je spotkać to samo – upokorzenie, utrata dobrego imienia i oczywiście wroga reakcja dewotów z rodzinnego środowiska. Cała sytuacja jest przeżywana zawsze w sposób wyolbrzymiony... I o to też chodzi. Nowicjuszka powinna za wszelką cenę wtopić się w instytucję. Myśleć na jej sposób, czuć na jej sposób.
    Wszystko jedno, czy jest to dobre i moralne, czy też nie. Klasztory lubią pokazywać swoje nowicjaty: wesołe, śmiejące się dziewczęta. Młode kobiety o wielkiej wrażliwości, szczerości, oddaniu.
Te same kobiety po roku spędzonym w klasztorze nie są już tak spontaniczne, pewne siebie i normalne. Ich uczuciowość, ich szczere reakcje wyssała klasztorna obłuda – kropla po kropli. Zgasły iskry w oczach i zniknęła ochota do śmiechu. Smutne, stłumione dziewczyny dochodzą po latach do upragnionego statusu wieczystej profeski, nie bardzo wiedząc, jak wielką cenę za to zapłaciły i jaką jeszcze przyjdzie im płacić.

    Zajęcia są tak pomyślane, żeby zużyć cały zapas twojej młodzieńczej energii. Wielogodzinne modły w kaplicy, ćwiczenia śpiewu, nauki Mistrzyni, trochę lektury (mocno ograniczonej) i praca fizyczna – wypełnią twój czas od szóstej rano do dziesiątej wieczorem.
    Nie byłoby to tak trudne i męczące, gdyby nie histeria grzechu, którym obciążone jest każde niedociągnięcie. Mistrzyni, nazywając to praktykowaniem pobożności, będzie wymagała od ciebie, żebyś na kolanach przed całą wspólnotą oskarżała się za drobne uchybienia w realizowaniu planu dnia, żebyś (ciągle na kolanach) prosiła ją o pozwolenie na czytanie książki (którą masz obowiązek czytać)...
   Masz sobie uświadomić własną pozycję wobec zakonu: jesteś nikim, petentką, która na kolanach ubiega się o dożywotni kontrakt pracy i w tym celu zgadza się spełnić wszystkie postawione wymagania.

    Powoli do twego narastającego zmęczenia dołączy się nowe odkrycie: nie zyskałaś nic poza teatralnym kostiumem, atmosferą dziwności i nowymi znajomościami, bo duchowość wcale nie mieszka pod tym adresem. Gdy to zrozumiesz, niekoniecznie będziesz miała odwagę, by się wycofać...
    W wieku dwudziestu lat nie jest łatwo, bez ryzyka utraty równowagi, kwestionować największe społeczne autorytety. Tym bardziej że pochodzisz przecież z niezwykle pobożnej rodziny, bezkrytycznej wobec sutanny czy habitu. Jeśli jednak przyznasz rację własnemu rozsądkowi, a nie autorytetom, znajdziesz się poza religią i poza społeczeństwem.
Zakonna formacja pomaga ci stracić odwagę, osłabiając zaufanie do własnych sądów.

    Najbardziej zniewalająca indoktrynacja w klasztorze dokonuje się oczywiście w oparciu o autorytet Jezusa i Maryi. Mistrzyni, a także liczni rekolekcjoniści, których poznasz, przypomną ci, że twoje grzechy są nieustannie przyczyną śmierci Chrystusa.
    Masz być przekonana, że twoją rolą jest nie tylko być posłuszną, ale nadto upodobnić się do cierpiącego mistrza. Jako zakonnica masz kochać cierpienie, masz przyjmować je z radością, masz pozwalać, by inni (to znaczy głównie przełożeni) ci je zadawali. Nie ma wprawdzie w tym rozumowaniu żadnej logiki, nie ma żadnego związku z atmosferą ewangelii, jednak brak teologicznego wykształcenia i niemożność konfrontacji z czymkolwiek innym sprawi, że nie będziesz protestować.

    Kościół zaprezentuje ci się w całej potędze wyrachowanej władzy
i autorytetu i w końcu, krok po kroku, zgodzisz się oddać mu życie, stając się niewolnicą hipokryzji.
==================
Na szczęście i w porę WYZWOLONA
Alicja Doan OSU (Unio Romana Ordinis Sanctae Ursulae)

6- Przemyślenia...

 15-08-2008 10:24

Zebrałam kilka przemyśleń o tym, czego właściwie ludzie szukają w religii. Ktoś powie – Boga.
Akurat!

Religia jako sposób na odlot. Nie trzeba ćpać ani medytować. Niejeden doprowadza się do podobnych stanów przy pomocy ekstazy religijnej. Intensywność przeżyć jest ogromna. Od strony chemicznej jest to zaburzenie równowagi hormonów w mózgu, ale członkowie kościołów charyzmatycznych nazywają to „ponownym narodzeniem”. Zresztą kompletnie nie rozumiejąc, że nowe narodzenie oznacza zmianę relacji z Bogiem, a nie okresowe drgawki i delirium. Często jest to stan ekstazy podobny do zakochania, czasem aż do zaburzeń świadomości, objawiających się bełkotem nazywanym glosolalią (zwykle nikt nie potrafi przetłumaczyć tych krzyków na żaden znany język). Skala doznań jest spora.
=========================

Religia jako sposób na leczenie kompleksów. Uprawiają to ludzie z problemami, często tacy, których życie upokorzyło. Nie ma żadnej wojny, do bijatyk ulicznych się nie nadają, bo uważają się za zbyt inteligentnych, albo mogliby zwyczajnie oberwać. Zgłębiają więc teologię, Biblię, szukają kruczków, słów za które można złapać. Toczą wojny na wersety, paragrafy, sofizmaty. Zwykle nikogo nie chcą nawrócić ani nikomu pomóc poznać Boga. Chodzi tylko o pokazanie że są lepsi w pyskówkach i upokorzenie rozmówcy. To rodzaj gębowych krucjat, jedyny legalny sposób na odgrzanie pomysłu inkwizycji.
=========================

Religia jako sposób na przynależność do grupy. Od zakonów do arabskich terrorystów, to zjawiska podobne socjologicznie. Są jacyś „my” i nie zawsze to musi być złe. Gorzej, jeśli ktoś bezkrytycznie podąża za grupą, bo te grupy robią czasem rzeczy dziwne, a odpowiedzialność zbiorowa niestety istnieje.
=========================


Religia jako sposób czczenia Boga. Jedyny powód, dla którego religia powinna istnieć. I najrzadziej praktykowany. Fatalnie, ale nic na siłę. Jeśli ktoś szuka Boga, znajdzie Go. Jeśli chodzi tylko o użyteczność religii – to wszystko i tak się kończy w pewnym momencie, a potem co zostaje?
=======================

Religia okazuje się bardzo użyteczna. Można nią pozatykać wiele ubytków życiowych, cuda - wianki wyczyniać. Pomysłów jest wiele, może nawet nie wszystkie zauważyłam.
=======================

Religia jako sposób na święty spokój. Czyli zbawienie zaklepane raz na zawsze. Komunia, czasem spowiedź, można się potem zająć czymkolwiek w życiu. Bóg jest w tym wypadku traktowany jako ubezpieczenie, które trzeba co jakiś czas odświeżyć. Albo jak instalacja przeciwpożarowa – raz założona, pomijając drobne konserwacje – ma działać w razie czego i nie przeszkadzać w życiu.
========================

Religia jako sposób na zarabianie pieniędzy. Jeśli ktoś to robi kiepsko – zaledwie utrzymuje się na jakim – takim poziomie. Jak przeciętny ksiądz. Jeśli ktoś ma więcej talentu, to nawet jako ksiądz może się nie źle dorobić na religii. Są też inne pomysły – kaznodzieje telewizyjni, pisarze książek dla bigotów, awans w hierarchii danego kościoła, o ile ten kościół stwarza możliwości zarabiania na religii. W Polsce jest taki jeden kaznodzieja, który umiał się ustawić i wielu, którzy by chcieli, tylko brakuje im talentu. I wielu takich, którzy dorobili się, tylko nie chcą się z tym obnosić, choćby dla bezpieczeństwa.
========================

Religia jako sposób na uzyskanie władzy. Władza naprawdę pociąga ludzi. Najłatwiej oprzeć ją na strachu. Religia nadaje się do tego idealnie. Nawet urzędujący politycy boją się kleru, gdyż kler ma władzę nad umysłami, a rząd tylko nad kieszeniami obywateli. I to też nie do końca.

5 - Pomocniczek...

 


 
POMOCNICZEK

Co jeszcze wymyślą niektórzy zwyrodniali księża uczący religii w szkołach? Czy nakaz rozbierania dzieci i biczowania ich przez kolegów to już kres ich dewiacyjnych pomysłów?

Podejrzewany o niecne czyny ksiądz S. W. z miejscowości P. opodal Z. oficjalnie zaprzeczył, jakoby kiedykolwiek podniósł rękę na dziecko. I chyba mówi prawdę, bowiem jako przykładny katecheta tylko wyznaczał dzieciaki z zerówki do publicznego obnażania swoich rówieśników, a potem nadzorował wykonywanie kary chłosty przez inne maluchy. Sam szlachetny duszpasterz jedynie pomagał przytrzymywać okładanych delikwentów oraz użyczał swego ukochanego kijka o ślicznej nazwie „pomocniczek”.
Klasa do nauczania religii nie wyróżnia się niczym szczególnym. Kilka ławek, małe krzesełka i dywanik, na którym kładziono obnażone dzieci w celu wykonania kary. Tuż nad tablicą, obok godła narodowego, wisi ukrzyżowany Chrystus. Zbawiciel musiał się naoglądać scen rodem z wynaturzonych koszmarów...

(śr)Religijna alergia

Afera zaczęła się, gdy rodzice z P. zauważyli u swoich małych pociech dziwne objawy chorobowe. Dzieciaki miały rozstroje żołądka, zachowywały się bardzo nerwowo i twierdziły, że nie mogą iść do szkoły, bo są chore. Wreszcie ktoś skojarzył, iż objawy chorobowe nasilają się jedynie we wtorki i czwartki, czyli w dni katechezy... Po kilku rozmowach stało się jasne, czego boją się dzieci.
Tutejsi dorośli nie są wcale zwolennikami wychowania bezstresowego – twierdzą, że dziecku można dać klapsa, jeśli faktycznie zasłużyło. Ale gdy małolaty z zerówki opowiedziały o stosowanym przez księdza ceremoniale wymierzania kar – to w gminie zawrzało. Tym bardziej że opowieści sześciolatków w pełni potwierdzili także ich koledzy ze starszych klas.
– Ksiądz powiedział, żeby ściągnąć A. majtki i P. z D. go bili – opowiada chłopczyk z zerówki.
– Dlaczego go bili?
– Bo ksiądz kazał.
– A czym go bili?
– Są takie kijki – do bicia i do ćwiczeń.

(śr)Lekcja etyki

Ksiądz F. W. od dawna jest znany jako zwolennik twardej szkoły wychowawczej. Wierni twierdzą, że niejednokrotnie ogłaszał to publicznie z ambony. Wkrótce doświadczyć miały tego ich dzieci.
– Powiedz, jaka to była lekcja?
– To była religia.
– A ile osób było wtedy w klasie?
– Cała klasa – siedemnaście.
– Rozbieraliście kolegę przy dziewczynkach?
– Tak – odpowiada chłopak i potwierdza zaraz, że dzieci zawsze rozbierane są przy całej klasie. Bez względu na płeć... On sam nie widział momentu bicia, bo... zasłania sobie rączką oczy. Często tak robi.
– Ja też byłem wcześniej wyznaczany do bicia i rozbierania – chłopiec mówi o tym w obecności matki.
– Co ci wtedy kazał ksiądz?
– Żeby lać taką laską...

(śr)Autorytet katechety

Starsza koleżanka chłopczyka opowiada o podobnych zdarzeniach sprzed roku.
– W naszej zerówce to wystarczyło, żeby ktoś się nie słuchał księdza albo rozmawiał na religii, to też dostawał. Wtedy inne dzieci musiały go rozbierać i bić. Tak dostał też M.
M. w pełni potwierdza słowa koleżanki, choć szybko zaznacza, że wcale nie dostał za złe zachowanie. Naraził się księdzu, bo „osłabił jego autorytet”, ponieważ nie chodził do kościoła...
Dyrektor szkoły w P., przyznaje, że o sprawie dowiedziała się od wychowawczyni dzieci z zerówki. Dlaczego nie powiadomiła prokuratury ani policji? Następuje długie milczenie, a potem nieudolne tłumaczenie, jakoby nie miała pewności co do faktu zaistnienia przestępstwa.
– Ponieważ nie jestem ekspertem, a ksiądz zaprzeczył oskarżeniom, więc załatwiliśmy sprawę wewnątrz szkoły.
– Czy rozmawiała pani z pokrzywdzonymi dziećmi?
– Nie było potrzeby, żeby narażać je na stres.
– A gdyby zjawiła się u pani kolejna wychowawczyni z wiadomością o zgwałceniu dziecka, czy – mimo że nie jest pani ekspertem –zawiadomiłaby pani prokuraturę?
– To już zupełnie inna sprawa!
Niestety, to nieprawda. Pani dyrektor I. – która o obnażaniu i biciu dzieci dowiedziała się od podwładnego, czyli drogą służbową, miała obowiązek zgłosić to, jak każde ścigane z urzędu przestępstwo, do odpowiednich organów policji i prokuratury.
A swoją drogą, jeśli podczas parogodzinnej wizyty reportera w dniu zakończenia roku szkolnego kilkanaście (!) osób potwierdziło wieloletnie ekscesy księdza, to dlaczego nic nie wie o nich dyrektor szkoły?! Być może gmina powinna znaleźć nowego szefa tej placówki.

(śr)Ucieczka przewodniczącego

W urzędzie gminy nie ma wójta, więc o wypowiedź na temat bulwersujących zachowań księdza zostaje poproszony przewodniczący rady gminy, który oświadczył, że wcale nie jest przewodniczącym tylko... kolegą sekretarki wójta, a po sfotografowaniu go natychmiast uciekł. Kilka minut potem speszona sekretarka przyznała, że był to właśnie pan przewodniczący.
– Dlaczego pani kłamała, potwierdzając, że to pani kolega?
– Tak jakoś wyszło...
Ludzie na gminnych stanowiskach wiedzą, że sprawa jest śmierdząca, toteż nikt nie chce podpaść miejscowemu księżulowi...
Piętro wyżej panie urzędniczki, zamiast pracować, wesoło świętują przy wyrobach cukierniczych. Na widok aparatu uciekają, a nawet rzucają kluczami, by ich nie fotografować. Bardzo wesoły jest urząd w P...
– Myślę, że co najmniej połowa mieszkańców (pięciotysięcznej gminy – przyp. DJM) popiera moje starania o sprawiedliwość – twierdzi ojciec poszkodowanego D. – Nie można dopuścić, aby w ten sposób pod osłoną sutanny zachowywała się osoba zatrudniona w szkole jako pedagog i wychowawca dzieci. Moje zdanie podziela wielu ludzi, ale tylko niektórzy mają odwagę głośno o tym mówić.
Pan B. opowiada, jak po rozmowie z synem poszedł do szkoły i zobaczył w klasie... wystawę rysunków przedstawiających sceny obnażania i bicia dzieci. Usunięto je dopiero po jego interwencji.

Wychowawczyni klasy Ł. S. twierdzi, że początkowo nie miała pojęcia, iż skargi dzieci na publiczne rozbieranie i wymierzanie kary przez kolegów miały cokolwiek wspólnego z księdzem. Chciała wpłynąć na maluchy, każąc im – niejako ku przestrodze – narysować ich naganne zachowanie.
– Początkowo myślałam, że chodzi tylko o złe zachowanie uczniów. Dopiero potem dzieci zaczęły się przekrzykiwać, że kazał im to robić ksiądz.
Policja w Z. i przed kilkoma dniami wszczęła postępowanie w tej sprawie. Dlaczego dopiero teraz? Bo zdaniem funkcjonariuszy, w grę wchodzą tylko takie paragrafy kodeksu karnego, w których ściganie następuje na... wniosek poszkodowanego. To prawda – do tej pory nie zgłosił się żaden poszkodowany małolat z zerówki...!
A co ze znęcaniem się psychicznym i fizycznym nad dziećmi? Czyżby ktoś zapomniał, że kodeks karny jednoznacznie określa ściganie tych przestępstw z urzędu...? Grozi za to kara nawet do pięciu lat pozbawienia wolności!
W Pielgrzymce stoi aż sześć dużych krzyży pokutnych. Na miejscowym księdzu nie robią wrażenia. Czyżby postawiono je tam dla dzieci?

Korzystam z archiwum tyg. Fakty i mity . Ten z roku 2001.

4 - Boże dzieci...

 



    Każda pedofilska wpadka księdza spotyka się zawsze z tą samą reakcją biskupów: „Mój Boże, gdybyśmy wiedzieli wcześniej”. Mamy dowód, że hierarchowie zwyczajnie łżą.

    Księdza Jerzego U, proboszcza parafii Podwyższenia Krzyża św. w Słowinie (diec. koszalińsko-kołobrzeska), zgubiła pazerność. – Nieopatrznie powiedział jednej z nauczycielek, że M. ukradł mu pięćdziesiąt złotych. Od tego się zaczęło – mówi policjant, biorący udział w późniejszym zatrzymaniu księdza.
    Wzburzona wychowawczyni chłopca (w dalszej części będę go nazywała Andrzejem), a jednocześnie koleżanka ks. Jerzego U. uczącego religii w tej samej szkole, wezwała matkę 12-latka, żeby poinformować ją o występku syna. Dzieciak zbity przez matkę na kwaśne jabłko przyznał, że od kilku miesięcy otrzymuje od proboszcza gratyfikacje, ale dobrowolne...
– Za co? – zapytała mama, nie dowierzając synowi.
– Muszę tylko chodzić po plebanii bez majtek. Najlepiej na czworaka, bo ksiądz mówi, że chce dobrze widzieć, co mam w pupie – odpowiedział Andrzej.
    Z jego dalszej relacji wynikało, że był często kąpany przez proboszcza, a gdy okoliczności nie sprzyjały oglądaniu odbytu, święty mąż zadowalał się wkładaniem ręki w majtki dziecka. Mruczał później z rozkoszy, wąchając ją i oblizując.
    Wychowawczyni oniemiała, gdy pani M. powtórzyła jej zwierzenia dziecka: „Pomyślę, jak możemy to rozwiązać” – wykrztusiła Renata S.
    Rankiem 29 maja br. anonimowy informator zawiadomił Komendę Powiatową Policji w Sławnie, że na terenie plebanii w Słowinie dochodzi do aktów pedofilii. Wskazał nazwiska trzech chłopców systematycznie molestowanych przez ks. Jerzego U.
– Szefowie kazali udać się tam niezwłocznie. Poczekaliśmy, aż skończy odprawiać mszę i weszliśmy do środka – opowiada policjant.
    Znaleźli stosy czasopism gejowskich, kaset wideo i filmów DVD.
– Pierwsze uderzenie jest najskuteczniejsze, więc od razu udaliśmy się na rozmowy z dziećmi. Włos się jeżył, gdy Andrzej M. i Marek N. opowiadali o seksualnych wyczynach klechy. Bez żadnych ceregieli „trzepał się” przy dzieciakach. Jedną ręką onanizował ich, a drugą folgował sobie
– kontynuuje funkcjonariusz.
    Postanowieniem Sądu Rejonowego w Koszalinie pedofil został aresztowany na 3 miesiące pod zarzutem „czynności seksualnej wobec małoletniego poniżej 15 lat” (art. 200 kk), zagrożonej karą pozbawienia wolności do lat 10.
    Śledztwo (sygn. akt II Ds. 1680/2003) prowadzone przez prokuratora Adama N. ujawniło, że zboczeniec w sutannie deprawował dzieci również na swoich poprzednich parafiach (Zarańsko, a wcześniej Białogórzyn). Miał sprawdzoną metodę: „Najchętniej wybierał ministrantów, a przy tym chłopców z najbiedniejszych rodzin. Obłaskawiał... a to piwkiem, a to drobnymi kwotami i szukał pretekstu, żeby zwabić ich na noc na plebanię. Jednego z rodziców uspokajał: »Zbyszek pomoże mi
w przygotowaniu opłatków«, innemu tłumaczył: »Z samego rana wyjeżdżamy na wycieczkę, niech się prześpi u mnie«. Gdy dzieciak był już w łóżku atakował bez skrupułów” – relacjonuje jeden z prokuratorów.

    Tuż po aresztowaniu księdza U. kuria biskupia w Koszalinie zakomunikowała ustami ks. Krzysztofa Z., dyrektora Wydziału Duszpasterskiego: „Jesteśmy czyści, bo nigdy dotąd nie wpłynęła żadna skarga na księdza”.
Zdobyłam otóż dowody, że było zupełnie inaczej, co jednoznacznie obciąża biskupów odpowiedzialnością za tolerowanie pedofilskich praktyk podopiecznego. Ale po kolei.

Uczciwy ksiądz K. wspomina:
– Skłonności Jurka już od 3 roku seminarium nie były dla nas tajemnicą, jednakże jemu podobni tworzyli silną, wpływową grupę. Pasterz (bp Ignacy J., ordynariusz diecezji w latach 1972–1992 – dop. A.T.) mógł wyrzucić wszystkich lub milczeć. Wybrał to drugie. Ksiądz Jerzy U. został wyświęcony w 1978 roku. Miał wówczas 27 lat i gustował w młodzieńcach w wieku od 16 do 18 lat spotykanych na plażach lub spowiadających się w konfesjonałach nadmorskich kurortów. Łowił na „stałe stypendium” (patrz fragment listu), finansował wycieczki, chłopakowi na wakacjach wspaniałomyślnie oferował kilkudniowy darmowy wikt i opierunek na plebanii w Dźwirzynie.
    Do nastolatków zraziły go jednak zbyt częste pomyłki w ocenie szans na seks. Szczególnie fatalnie skończyła się przygoda z Krzysztofem, jesienią 1988 roku. Naiwny młodzieniec przyjął zaproszenie, by przenocować na plebanii, co się działo dalej – wiadomo... Po krótkiej walce na pięści Krzysztofowi udało się wyzwolić, a oblicze niezaspokojonego gospodarza przez dwa tygodnie uniemożliwiało mu pokazanie się przy ołtarzu. Stwierdził wówczas, że dzieci są o wiele bezpieczniejsze.
– Słyszałem, że jedna z ofiar jego niepohamowanej żądzy miała popękany odbyt, a Jurek dużo zapłacił rodzicom za milczenie – opowiada ks. K.
Jednak niektórzy rodzice otwarcie informowali biskupów o pedofilskich praktykach kapłana.

    Oto fragment relacji złożonej „FiM” i podpisanej przez
Jana B.: „Po otrzymaniu wiadomości o zdarzeniu (molestowanie dziecka – dop. A.T.) w następnym dniu pojechaliśmy z żoną do Szczecina (państwo B. pomyłkowo sądzili, że ks. Jerzy U. jest podwładnym ordynariusza diecezji szczecińsko-kamieńskiej – dop. A.T.) na rozmowę z tamtejszym biskupem. (...) Obiecano nam spotkanie z biskupem pomocniczym za... 3 dni! Kiedy ostro nalegaliśmy, po 2 godzinach zjawił się bp Stanisław S.
     Zbulwersowani przedstawiliśmy mu całe zajście pomiędzy naszym synem a ks. Jerzym U...”.
Biskup Stefanek sporządził krótką notatkę, nakazał zdesperowanym rodzicom zachować milczenie, a opis zdarzenia przesłać do bp. Jeża.
    Państwo B., jako ludzie głęboko wierzący, dokładnie podporządkowali się zaleceniom, a pedofil... dalej grasował, zmieniając jedynie parafie. Czy on jeden?
==================================
– Słowino ma jakiegoś pecha. Wcześniej były tam podobne kłopoty z księdzem W.M., ale na szczęście biskup zdążył go przenieść do parafii w Ś., co pozwoliło uniknąć skandalu – ujawnia ks. K.
Zmowa milczenia i pobłażanie dewiantom w sutannach z pewnością nie jest wyłączną specjalnością biskupów koszalińsko--kołobrzeskich
============
. Przypomnijmy tylko ostatnio ujawnionych: ks. Edward P. z Pszenna k. Świdnicy, / ks. Wincenty P. z Witoni k. Łodzi (wytropiony przez „FiM”), / ks. Roman K. ze wsi Szyleny k. Braniewa, / ks. Wojciech C. z Gdyni Chwarzna, / ks. Michał M.
z Tylawy, / ks. Mikołaj S. z Ostrowa Wlkp., / ks. Wojciech K. z Marek
k. Warszawy .....– wszyscy działali bez jakiejkolwiek reakcji ze strony kościelnych zwierzchników.
------------------------
O wiele bardziej zadziwiają reakcje sądów. Jak już informowaliśmy („Kuria jego mać” – „FiM” 28/2003), 3 lipca Sąd Okręgowy w Koszalinie podjął skandaliczną decyzję o zwolnieniu ks.Jerzego U. z aresztu za poręczeniem majątkowym w wysokości... 5 tys. złotych! Jak przewidywaliśmy, zboczeniec zniknął. Na pytania policji o miejsce pobytu podejrzanego, kuria biskupia odpowiada: „Sami chętnie byśmy się dowiedzieli. Chcemy go gdzieś umieścić, ale nie wiemy, jak się skontaktować”. Ks. U nie widziano również w miejscu stałego zameldowania (Zarańsko 42, koło Drawska Pomorskiego). Czy już wyjechał za granicę?

    Nie wiadomo. Dlatego ostrzegamy wszystkich małolatów odpoczywających nad Bałtykiem: nie dajcie się zaprosić na przejażdżkę czerwonym volkswagenem golfem o num. rej. ZDRA 637.
Adwokata ks. Jerzego U., mec. Piotra Z., pragniemy z kolei uprzedzić, że docierają już do naszej redakcji sygnały o próbach finansowego „oddziaływania” na rodziców pokrzywdzonych dzieci. Jesteśmy w stałym kontakcie z prokuraturą.

Korzystam z archiwum tyg. ,,Fakty i mity"
dzisiejszy artykuł jest z 2003 roku.

3 -Nereczki po włosku...



Kalabryjski dom opieki (nazywany przez światowe media
„kościelnym domem horroru” księża katoliccy założyli
w połowie lat 50. ubiegłego wieku.
Przez dziesięciolecia uważany był za wzorcową placówkę charytatywną.
Przyjmował pensjonariuszy biednych i chorych. Młodych i starych, ale zawsze
samotnych lub takich, którymi nie interesowała się rodzina.
To był warunek i – jak się zdaje – klucz makabrycznego procederu.
Na razie jednak pochwałom nie było końca.
Media, organizacje charytatywne i władze przez lata nie mogły się nachwalić.
„Oto wzór chrześcijańskiego miłosierdzia i doskonałego zarządzania.
Bierzcie przykład” – mówiono.
Zamiast wzorca mamy teraz horror.
Prokuratura włoska wszczęła śledztwo po anonimowym doniesieniu
(które potwierdziło się), że samotni ludzie stanowili darmowy „magazyn
części zamiennych” – czyli organów
do przeszczepów, takich jak nerki, wątroba, serce, oczy, skóra, kości, szpik i innych.
Nazwijmy rzecz po imieniu: ludzie, o których nikt się nie upominał,
nie odwiedzał, nie pisał do nich listów, nie telefonował, byli uśmiercani
i... dosłownie patroszeni. Dlaczego?
A dlatego, że ludzki organ w stanie idealnym kosztuje na czarnym rynku
od pół do dwóch milionów dolarów.
O taki handel podejrzewano do tej pory (wcale nie bezpodstawnie)
Chiny, ale żeby Włochy? Żeby Kościół katolicki...?
Prokuratorzy nie zaprzeczają, że dwunastu zaginionych bez wieści i dalszych
piętnastu „zmarłych” i pospiesznie pochowanych to dopiero czubek góry lodowej.
Dom opieki istniał wszak pięćdziesiąt lat!
– To bardzo makabryczna historia, którą próbujemy wyjaśnić, a ponadto
staramy się ustalić dokładne przyczyny śmierci pewnej liczby
innych rezydentów – oświadczyła mediom w oficjalnym komunikacie
włoska prokuratura.
Ale ta makabra to jeszcze nie wszystko.
Otóż śledztwo wykazało, że pensjonariusze w owym „wzorcowym” domu opieki przebywali w warunkach gorszych niż zwierzęta w schroniskach:
wartość kaloryczna jedzenia poniżej biologicznej normy przeżycia
(państwo włoskie płaciło Kościołowi 50 euro dziennie za jednego pacjenta),
brud, brak ogrzewania, możliwości kąpieli, nieistniejąca opieka lekarska.
Księża zdefraudowali co najmniej 12 milionów euro państwowych
dotacji. I to tylko w ciągu ostatnich7 lat.

Oskarżonych jest o to 19 kapłanów obsługujących dom opieki i ich szef – ksiądz Alfredo Luberto (na zdjęciu po lewej).
Wszyscy oni żyli jak bogowie, a ich podopieczni jak żebracy.
Ustalono też, że pochwalne opinie o placówce były prokurowane i suto opłacane.
Organy pobierano od młodszych pacjentów, starców zaś uśmiercano.
Prokuratorzy dowiedzieli się o przypadku 29-letniego Włocha, który z powodu
choroby kończyn nie mógł poruszać się o własnych siłach.
W 2001 roku mężczyzna ów, według relacji personelu ośrodka, oddalił się (jakim
cudem o własnych siłach?) z domu opieki i ślad po nim zaginął.
Jednak według opowieści świadków, z którymi
rozmawiali śledczy, chory człowiek
został wniesiony przez dwóch sanitariuszy
do utajnionego – znajdującego
się na terenie domu – gabinetu lekarskiego i od tej pory nikt go już nie
widział. Ani jego ciała.

Toczące się śledztwo dotyczy 900 podopiecznych domu, w tym niepełnosprawnych fizycznie i umysłowo kobiet i mężczyzn.
Włoskie media spekulują, że los nie 12, ale blisko 300 z nich nie jest znany.
„Nic o tym nie wiedziałem” – szlocha w areszcie ksiądz Luberto.
Prokuratorzy nie wierzą w jego łzy i pytają, skąd u ślubującego ubóstwo
kapłana wziął się majątek iście krezusowy.
Ujawniono, że posiada kolekcję płócien wybitnych malarzy,
bezcenny zbiór starych zegarów i rzeźb, mebli, złotych piór wiecznych oraz kilkadziesiąt kilogramów (!) złotych numizmatów.
Wydało się także, że Luberto jest właścicielem bajecznie
drogiego apartamentu w Dubaju (Emiraty Arabskie).
Korzystał z niego nader często w licznym, damsko-męskim towarzystwie.
Śledztwo potrwa jeszcze kilka miesięcy.
Jest bowiem – jak to określają prokuratorzy – coraz bardziej rozwojowe.
Doniesienia o tym włoska prasa drukuje niemal codziennie na pierwszych stronach gazet.
My zaś możemy się radować, że najbardziej znany, sztandarowy i wzorcowy,
włoski kościelny dom opieki w Kalabrii miał za patrona Jana XXIII , a nie Jana Pawła II. Zawsze to jakaś pociecha.

MAREK SZENBORN dziennikarz tygodnika "Fakty i mity"

2- Dzieci diabła...

Bardzo możliwe, że w momencie, gdy czytacie ten tekst,
jakiemuś dziecku przepiłowywana jest główka, inne płonie
na stosie, jeszcze kolejnemu ktoś podrzyna gardło albo
gotuje we wrzątku.
Dlaczego? Bo zamieszkał w nich diabeł!


Oto na Czarnym Lądzie trwa zakrojone na gigantyczną
skalę polowanie na osoby, w których zagnieździł się szatan.
Tak się jednak składa, że demon nie gustuje w dorosłych silnych mężczyznach lub kobietach.
On podstępnie zakrada się w dusze i ciała kilkuletnich, bezbronnych dzieci.
A diabła, tak jak wirusa ebola, można zabić tylko wraz z jego nosicielem!
Ktoś, kto w tym kontekście usłyszy słowo „Afryka”, natychmiast gotów jest mniemać, że chodzi o jakieś animistyczne wierzenia i potworne praktyki szamańskie.
Ale prawda jest inna i jeszcze bardziej przerażająca: polowania na dzieci, w których zagnieździł się Zły, prowadzą różne Kościoły chrześcijańskie:
Cel mają wspólny: zdemaskować diabła, wytropić, złapać, zabić, wcześniej torturując.
Oczywiście „diabła”, nie dziecko.
W ciągu kilku ostatnich lat tylko w samej Nigerii – jednym
z najbardziej cywilizowanych państw Afryki – o kontakty z diabłem , chrześcijańscy duchowni oskarżyli ponad 15 tysięcy dzieci, w wyniku czego co najmniej 2 tysiące bestialsko zamordowano.

(........)
Obrzęd odnajdywania diabła i wypędzania go wraz z życiem dziecka jest wielkim,
przyciągającym tłumy widowiskiem, coś jak u nas koncert rockowej gwiazdy.
A teraz garść przytaczanych przez światowe media relacji z afrykańskich śmiertelnych egzorcyzmów.
Ostrzegamy, że ta część artykułu przeznaczona jest tylko dla osób o mocnych nerwach.  



! ! !
8-letnia Abigail Eyekand niewątpliwie była czarownicą.
Poznano to po fakcie, że lubiła spać – nawet w najbardziej gorące dni – przed chatą, a nie w środku.
Niezbity to dowód, że często odwiedzała piekło, więc żar nie był jej straszny.
Żar ognia, na którym spłonęła żywcem, pewnie też nie.
Dziecko zadenuncjowała jego własna matka.
! ! !
9-letniego Patryka udało się odbić z rąk oprawców – własnej rodziny i miejscowego księdza.
W szpitalu, do którego trafił, nie reagował na żadne bodźce zewnętrzne.
Ojciec, który oskarżył go o konszachty z diabłem, własnoręcznie wlał mu do gardła pół litra kwasu solnego.
Dziecka nie udało się uratować.
Cóż znaczy wobec tego „niewinne” gaszenie petów na ciałkach polskich kilkulatków?
! ! !
Nwanaokwo Edet miał 10 lat, gdy rodzina nabrała co do niego podejrzeń.
Podczas tortur polegających na wyłamywaniu palców ze stawów
przyznał się do tego, że jest pomocnikiem diabła.
Gardło podcięto mu tylko trochę.
Na tyle, żeby szatan zbyt szybko nie opuścił ciała, bo mógłby znaleźć gościnę w innym.
! ! !
Jane miała 12 lat, gdy katolicki ksiądz proboszcz znalazł w niej Lucyfera.
Dokładnie w głowie dziecka. Żeby szatan poszedł sobie precz,
ksiądz przepiłował dziewczynie czaszkę.
Za uwolnienie rodziny od diabła matka dziewczynki zapłaciła duchownemu 60 dolarów.
Równowartość jej kwartalnych dochodów.
! ! !
Szatan zagnieżdżony w ciele 15-letniej Mary objawiał się
w ten sposób, że dziewczynka bez pozwolenia rodziny interesowała się chłopcami.
Ale oni nią nie będą – już nigdy.
Kubek stężonej sody kaustycznej chluśnięty w twarz na zawsze zamienił
buzię dziecka w bezkształtną maskę i – chwała Panu!
– skutecznie wypędził Złego. 


 ! ! !
Diabeł, który wstąpił w Jerry’ego, bronił swojego nosiciela ze wszystkich sił.
Gdy siedmiolatka pogrzebano żywcem w płytkiej ziemi, a później – po dobie – odkopano, żył nadal!
Gwóźdź wbity w jego czaszkę jakimś cudem ominął mózg.
Inne gwoździe – powbijane w kolana i łokcie – unieruchomiły dziecko, ale nie zabiły.
Dopiero gdy katolicki proboszcz, przy pełnej aprobacie rodziny, kazał Jerry’emu zjeść suchy
cement i popić go wodą, diabeł dał za wygraną.I opuścił ciało chłopca.
Wraz z jego duszą.
! ! !
Reporter AFP rozmawiał z egzorcystą oprawcą.
Na pytanie, dlaczego Jerry musiał umrzeć, usłyszał odpowiedź:
„Bo był złym, diabelskim nasieniem”.
W Angoli i w Kongu metody wypędzania diabła z dzieci są znacznie
„bardziej cywilizowane i humanitarne”.
Zabicie opętanego dozwolone jest jedynie w przypadkach beznadziejnych.
Zazwyczaj wystarczy, gdy dziecku wyłupi się oczy.
Wówczas szatan nie może rzucać uroków tzw. złym spojrzeniem.
Praktykowane jest też przebijanie specjalnym szpikulcem uszu wewnętrznych
dzieci, co powoduje nieodwracalną utratę słuchu. Diabła.
W Rwandzie pastorzy ewangeliccy i księża katoliccy nie lubią widoku
krwi, odgłosu jęków i swądu przypiekanych ciał.
Gdy już ustali się ponad wszelką wątpliwość, że w ciele dziecka
i w jego duszy zagnieździł się diabeł, opętany zostaje przywiązany
na noc do drzewa w buszu.
Niekiedy szatan nie daje jednak za wygraną i malec jakimś cudem nie staje się kolacją
dzikich zwierząt.
Następnej nocy zapach krwi płynącej z ponacinanej skóry dziecka ostatecznie ośmiela bestie.
W Angoli o dzieci diabeł upomina się już wówczas, gdy mają 3 lata.
A nawet mniej.
Tu sposobem na ostateczne pozbycie się, a nawet zabicie (!) diabła jest ugotowanie go we wrzątku.
Wraz z dzieckiem.
Odnajdywane przez policję makabrycznie poparzone, nabrzmiałe ciała malców
nie należą do rzadkości.
! ! !
Dobrym sposobem jest też utopienie diabła (wraz z jego ludzką powłoką) w szambie.
Taka makabryczna śmierć spotkała 12-letniego Pedra po tym, jak niespodziewanie
zmarł jego ojciec.
Miejscowy ksiądz oskarżył dziecko o śmiercionośne czary.
Torturowany chłopiec przyznał się do wszystkiego.
Niestety, nie uratowało mu to życia. 


 ! ! !
Matka 10-letniej Evy z Huambo miała senne koszmary.
„To przez złe spojrzenie twojej córki – czarownicy” – postawił diagnozę miejscowy proboszcz.
Przy jego i reszty rodziny pomocy dziecko oślepiono.
! ! !
W Luandzie ojciec 12-letniego Momo wstrzyknął synowi do żyły kwas akumulatorowy.
Miejscowy pastor rozpoznał w nim bowiem syndrom groźnego opętania.
! ! !
Proboszcz Chrystusowego Kościoła Apostolskiego w Calabar (Nigeria)
bardzo się zdenerwował, gdy 5-letnia dziewczynka, z której brzucha specjalną
bambusową sondą próbował wyssać demona, chciała go ugryźć w rękę.
Zabieg złamania dziecku górnej i dolnej szczęki natychmiast ostudził poczynania szatana.
Żeby było straszniej, ów nigeryjski Kościół jest filią Kościoła kalifornijskiego!
! ! !

Po lekturze podobnych makabrycznych opisów u każdego
wrażliwego Czytelnika rodzi się samoistny odruch obronny:
to straszna, zabobonna, ciemna Afryka, gdzie jeden Bóg zastąpił inne totemiczne bożki, ale prymitywizm religijny i okrucieństwo pozostały te same.
Otóż nie do końca.
Łowcy nawiedzonych przez diabła dzieci
posługują się najnowszymi zdobyczami techniki i percepcji.
Przykładem może być Helen Ukpabio – przywódczyni liczącego kilka milionów
wiernych Chrystusowego Kościoła Wolności z Calabar. Pani Ukpabio
jest autorką wielu książek i filmów DVD (np. dokumentu pt. „Czarownice są prawdziwe”),
w których opisuje moc dzieci opętanych przez szatana oraz sposoby zwalczania demonów.
Autorka twierdzi, że malcy nierozpoznani i nieuwolnieni w porę od Złego mają zdolność wyciągania
z człowieka gałek ocznych.
Żywcem!
Egzorcystka udzieliła niedawno obszernego wywiadu dziennikarzom
AFP. Podczas nagrania na planie towarzyszył jej własny adwokat oraz rejestrująca
równolegle obraz i dźwięk prywatna ekipa filmowa.
Ostatnia komisja, która poważnie zajęła się makabrycznym problemem
torturowania i mordowania dzieci „opętanych przez diabła”, została powołana
przez ONZ i wysłana do Afryki w roku 1996.
Podczas jej dwuletnich prac ujawniono i opisano około 2 tys. rytualnych morderstw religijnych.
Prawdopodobnie tysiące innych już na zawsze pozostaną nieznane.
Od tego czasu, według niektórych ekspertów, proceder zwielokrotnił się
o setki procent i przybrał znamiona makabrycznej epidemii.
Epidemii leczonej w imieniu Boga i przy pomocy szatanów w sutannach.
Wygląda jednak na to, że w XXI wieku świat i Kościół ma problemy większe niż
diabeł i niż kilkanaście tysięcy dzieci.
Ot, na przykład który papież pierwszy zostanie świętym i jak szybko.
MAREK SZENBORN-Fakty i mity /2010

niedziela, 27 grudnia 2020

1- Z ręką w kloace...

     


      Przy wejściu do niemal każdej kościelnej kruchty zamontowana jest kropielnica.
To kamienne lub blaszane naczynie, zwykle przytwierdzone do ściany, z tzw. wodą święconą.
Odwiedzający świątynię w wodzie owej moczą  palce by uczynić na swym bezbożnym                       ciele znak krzyża.
Zapewni im to błogosławieństwo boże albo i nie zapewni... jednak zwiększy tysiąckrotnie prawdopodobieństwo zapadnięcia na jedną z wielu bardzo groźnych, często śmiertelnych chorób.
To była teza.
Aby jednak do niej dojść, redakcja „Faktów i Mitów” zleciła Miejskiej Stacji Sanitarno-
-Epidemiologicznej w Łodzi badanie dostarczonych próbek wody.
Niestety, dla naszych naukowych celów musieliśmy posłużyć się fortelem
polegającym na niepodawaniu źródła pochodzenia berbeluchy.
Łódzki sanepid dowiedział się bowiem tylko tyle, ile wiedzieć musiał:
ma przyjąć trzy próbki pobrane z trzech różnych ujęć i wykonać
ich badanie bakteriologiczne.
Jakoś tak bowiem dziwnie przewidywaliśmy
(może bezpodstawnie, ale wolimy dmuchać na zimne), że laboranci
nabiorą wody (nie całkiem święconej) w usta, gdy dowiedzą się,
co dokładnie badają i jaki tego badania może być skutek.
Owo niedopowiedzenie czy – jak kto woli – niewinne kłamstewko
zaowocowało dostarczeniem nam przez sanepid sterylnie jałowych,
zakorkowanych buteleczek – sztuk 3. W nich mieliśmy umieścić
próbki.
Aby tego dokonać, specjalnie powołana przez redaktora
naczelnego komisja (w tej liczbie prawnik) udała się do sanktuarium
jasnogórskiego w Częstochowie.

Oto fragmenty zapisu ze sporządzanego
protokółu:
– Godzina 16 –
stoimy obok wejścia do „cudownej kaplicy”.
Czekamy na większą grupę pielgrzymów.

– Godzina 16.33 –
okołotrzydziestuosobowa grupa (pielgrzymka?) wchodzi poprzez kruchtę do
nawy głównej.
Większość osób wkłada do dwóch kropielnic dłonie, po czym czyni znak krzyża.

– Godzina 16.30 do 16.50 –
jeszcze kilkanaście osób powtarza tę czynność.

– Godzina 16.55 –
pobieramy próbki wody z obydwu kropielnic,
co dokumentujemy fotograficznie.
Trzy butelki zostają komisyjnie zamknięte i zapieczętowane.
Butelki, które nie są już jałowe, bo z interesującą nas zawartością,
zostają natychmiast przewiezione do Łodzi i niezwłocznie przekazane
Miejskiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej.

10 czerwca 2002 roku
otrzymaliśmy laboratoryjne wyniki bakteriologicznego badania ich treści.

Są one KATASTROFALNE (patrz reprodukcja dokumentu).
Bakterii grupy coli mamy w „naszej” wodzie całe 20 kolonii, a w
wodzie, z którą mają styczność ludzie, pod żadnym pozorem nie może
być ani jednej.
Prawdziwym „hitem” okazuje się jednak obecność enterokoka o nazwie paciorkowiec kałowy.
Liczba jego kolonii jest tak wielka, że biologom w ogóle nie
udało się tego policzyć (stąd zapis „niepoliczalne”).
Ogólna ilość wykrytych w święconej wodzie paskudztw jest taka, że wielokrotnie
przekracza dopuszczalne normy i urąga elementarnym zasadom higieny.

Dlatego też w podsumowaniu dokumentu czytamy:
„Pod względem bakteriologicznym dostarczona
próbka wody w badanym zakresie (bakterie grupy Coli, paciorkowce
kałowe, ogólna liczba bakterii w 37 i 22 stopniach C)
nie odpowiada wymogom stawianym wodzie pitnej i na potrzeby gospodarcze”.
„Przecież nikt na szczęście wody z kościelnych kropielnic nie pije,
ani nie używa dla potrzeb gospodarczych” – zakrzyknie uspokojony
w tym momencie ten i ów.
Niestety, za wczesna i niczym nieuzasadniona to radość, bowiem
– jak podają uczone podręczniki mikrobiologii – „paciorkowiec
wraz z brudem przenosi się w inne, kolejne partie skóry (albo na innych ludzi).
Taki sposób zakażenia chorobotwórczego nosi nazwę zakażenia przez
wcieranie”.
– To jest jakaś okropna woda. Nie pamiętam, abyśmy mieli kiedyś
tak fatalną próbkę.
.................................................. ........................

Właściwie to nie woda, ale jakaś chorobotwórcza mieszanina strasznych jadów
– powiedziała w rozmowie z dziennikarzem „Faktów i Mitów” pracująca
przy próbkach laborantka.
Co ten wyrok na „naszą” wodę tak naprawdę oznacza?
Wszak dla laika terminy: paciorkowce kałowe czy bakterie coli brzmią groźnie,
jednak niewiele mówią.
Aby sobie i Państwu przybliżyć świat chorobotwórczych
mikrobów, które czyhają na nasze zdrowie i życie, zabraliśmy
się do lektury niemieckiego (acz tłumaczonego na język
polski) podręcznika autorstwa Kari Köster-Lösche, pt. „Odporność
na wirusy i bakterie”.
Z niego to dowiedzieliśmy się, że paciorkowce (nie mają nic wspólnego
z różańcem, choć – jak się okazuje – nie do końca...) mogą
powodować zapalenie skóry, zapalenie zatok, szkarlatynę, ciężkie
biegunki, gorączkę, wielodniowe wymioty, zmiany ropne w tkankach,
zapalenie osierdzia.
Zarazki coli zaś to takie „przyjemniaczki”, które
są w stanie wywołać ostre zatrucia pokarmowe, ciężkie zapalenie
płuc, a nawet trwałe uszkodzenie nerek mogące się skończyć
dożywotnią dializą pacjenta lub koniecznością przeszczepu.
Epidemia wywołana przez bakterie coli spowodowała
kilka lat temu w Japonii śmierć kilkudziesięciu osób.
Choroba szalonych krów wydaje się przy tym pestką.
Przedstawione powyżej wyniki analiz były do tego stopnia fatalne,
że teraz z kolei laborantki z łódzkiego sanepidu chciały się
koniecznie dowiedzieć (brawo za zawodową troskę i dociekliwość!),
gdzie w Polsce można natrafić na podobną ciecz – bo nie wodę przecież.
Nie mogliśmy jednak opowiedzieć o naszej rozmowie z „sekretarzem”
(co to za nowa funkcja?) parafii Matki Boskiej Różańcowej w Łodzi (przedstawiliśmy
się jako inspektorzy sanitarni), z której dowiedzieliśmy się, iż wodę
do kropielnic wlewa się wprost z kranu.
Nie jest ona później niczym odkażana i pozostaje w naczyniu AŻ DO WYCZERPANIA!
Niestety, dla dobra naszej symulacji znów musieliśmy trochę paniom
z sanepidu nakłamać:
– To są próbki z trzech położonych blisko siebie studni – łgaliśmy jak z nut.
– Straszne! Tam musi gdzieś przeciekać szambo z ludzkimi odchodami.
To może się skończyć epidemią.
Czegoś takiego jeszcze nie widziałam!
– denerwowała się szczerze zaniepokojona pani z sanepidu.
Żeby postawić kropkę nad „i”, skontaktowaliśmy się z biurem
głównego inspektora sanitarnego kraju.
W nim natrafiliśmy na Tadeusza Górę – specjalistę ds. higieny, czyli osobę kompetentną:
– Nie mamy obligatoryjnego obowiązku badania wody w kropielnicach.
Nas bardziej interesuje woda w kąpieliskach, studniach i wodociągach.
Kolonie bakterii w kościelnych naczyniach biorą się stąd, że ludzie maczają w nich
brudne ręce.
Przypuszczam, że woda we wszystkich kropielnicach w kraju ma podobne zanieczyszczenia.
Ale to jest przecież woda
święcona!

---------------------------------

Cóż... Szanowny Panie! My rozumiemy, że woda święcona dobra
jest na wszystko i dla wszystkich
– dla bakterii jadowitego paciorkowca przede wszystkim.
Tymczasem co dzień, co godzinę, dziesiątki tysięcy ludzi: zdrowych
i ciężko chorych, czystych i brudnych, wprost z trasy pielgrzymkowej;
czasem tuż po podtarciu się w polowych warunkach,
wkładają swoje dłonie do kropielnic wszystkich polskich kościołów.
Rąk tych potem nie myją, bo zazwyczaj nie mają gdzie.
Chwilę później podają prawice przyjaciołom,
wycierają buzie dzieciom, jedzą lody i hamburgery,
przeliczają i puszczają w obieg banknoty.
A paciorkowiec aż piszczy z radości i tylko czasem martwi się
w ukryciu, czy nie wyprzedzą go w dziele zniszczenia koleżanki – bakterie coli.
Te zaś spokojnie rozmnażają się w brzuszkach.
A wkrótce przyjdzie sierpień – miesiąc pielgrzymek na Jasną Górę,
kiedy wrota do cudownej kaplicy się nie zamykają.
Co będzie wówczas pływało w tamtejszych kropielnicach?
Sprawdzimy!

PS. A tak na marginesie, to naprawdę niezłych specjalistów zatrudnia
łódzki sanepid.
Po badaniu próbek z „trzech różnych studni” byli
gotowi kłócić się i udowadniać, że woda pochodzi z tego samego
„okropnego” miejsca.
Tak rzeczywiście było.


(F i m 24/2002)